Zalew Repczyce – Mielnik

Budzę się o porze nieprzystającej wytrawnemu podróżnikowi. Gdy przeciągam się przed namiotem, Zbyszek, cały na czarno, w pirackiej chuście na glowie zaklada ostatnią sakwę. Dostrzega mnie, usmiecha się i krzyczy „dzień dobry kolego!”. Chwilę potem jedzie na północ. Rozpoczyna się poranny rytuał. Wyciągam matę, śpiwór, walające się we wszystkich zakamarkach namiotu drobiazgi. Upycham wszystko po sakwach i zabieram się za namiot. Składanie namiotu, z ta wielką plachtą tropiku i plączacymi się linkami zawsze kojarzylo mi się ze skladaniem spadochronu. W końcu namiot to taki spadochron, który pozwala mi wylądować w nieuchronną jak grawitacja noc. Bylbym kiepskim składaczem spadochronów. Jestem pewien, ze kiedyś wymyśliłem idealny system dla mojego namiotu, jednak ani razu nie udalo mi sie go odtworzyć.

Gdy już wszystko spakuję i objuczę swoim dobytkiem rower, mogę zająć się śniadaniem. Dzisiaj kuchnia podaje caprese z ogórkiem gruntowym, chleb, banana, herbatę i kawę. Bez przypraw, cukru, mleka – są zbędne gdy wszystko smakuje bardziej.

Ruszam. Dzisiaj rezygnuję z mapy i postanawiam jechać po sznurku Green Velo. Idealny asfalt wkrótce ustępuje miejsca piaszczystemu duktowi leśnemu, brukom i różnym odmianom szutru. Cecha wspólna wszystkich nawierzchni to niemiłosierne telepanie. Nadgarstki jakoś tak to znoszą, ale pozbawiony amortzacji rower niekoniecznie. Gubię śrubkę od bagażnika, dawcą zostaje koszyk do bidonu – dobrze, że zamontowałem drugi.

Dojeżdżam do urokliwego punktu o nazwie MOR (miejsce obsługi rowerzystów). Szlak Green Velo usiany jest nimi co kilkanaście kilometrów. Betonowa wiata obita deskami maźniętymi brązową farbą, toaleta oraz góra smieci i butelek. Zatrzymuję się jednak i piszę wczorajszą relację. Po chwili, z przeciwnego kierunku przyjeżdża para z Zabrza. Są pod wrażeniem mojego wczorajszego dystansu. Wieczorem już nie będę się dziwił dlaczego. Ostrzegają mnie o ostatniej przeprawie na Bugu okolo 17.30, dzięki tej informacji, znajdę cudowny dom na dzisiejszy wieczór.

Droga coraz gorsza, jednak po 20 km tarki przestaję już zwracać na to uwagę. Przynajmniej nie zakopuję się w błocie. Kolejne oberwanie chmury. Chowam się pod drzewem i zakładam czerwoną pelerynę mBank z Off Festiwalu. Kolejny niezamierzony zbieg okoliczności – zapomnialem zupełnie, że przywiozłem ją z Katowic na rowerze – to byl moja pierwsza tak długa tułaczka napędzana własnymi mięśniami. Nazwałem ją Po powierzchni. Tym razem poruszam się głębiej, siebie i przestrzeni.

Po deszczu, walczę chwilę z mokrym piaskiem, by po kilku kilometrach wjechać na bezapelacyjnie najpiękniejszą szosę tej wyprawy. W głowie gra OWC zespołu Kent. „I love that special smell when the sun shines down after rain”.

Dojeżdżam do Grabarki. Przypinam rower do balustrady mostka i wspinam się na Świętą Górę. Cisza, zapach lasu, chorały dochodzące szeptem ze sklepu z pamiątkami. Siostra pracująca w sklepiku także mówi szeptem. Podaje swoim klientom magnesy, krzyżyki na lusterko i obrazki z Cyrylem i Metodym z czułością godną relikwii. Turysta wybiera dwie pamiątki. ” – Ile płacę? – 17 i 8 (szeptem) – To znaczy? – 17 i 8.” Nie wchodzę do Monastyru. Uszanowałem prośbę o godny strój. W poplamionych szortach, ze zmierzwionymi wlosami i ogorzałą twarzą wygladam jak steinbeckowski hobo. Stoję w progu i chłonę zapach. Nieśmialo wnikam pomiędzy tysiące krzyży przyniesionych na Górę przez pielgrzymow. Zmurszałe, porośnięte mchem, zbutwiałe, dostojne, związane sznurkiem patyczki, plastikowe, zardzewiałe, kolorowe, małe i duże. Pełne spektrum osobowości, historii, wiary, nadziei i wątpliwości. Napełniam bidony wodą z cudownego źrodełka. Ci, którzy tu umyli i napili się wody, zostali ocaleni z epidemii cholery w 1710 r., na co również liczę.

Ostry podjazd, rozpoczynam piękny zjazd szutrową drogą, wyjeżdżam z lasu i bez żadnego uprzedzenia objawia się Dolina Bugu. Zjeżdżam do Mielnika. Na przeprawę już nie zdążę. Przed miastem widzę zjazd na pole namiotowe, rezygnuję, muszę jeszcze zrobic zakupy, a nie wracam tą samą drogą. Nagle, jest! Miejsce nazywa się Topolnica. Nad samym Bugiem. Wiata, amfiteatr, miejsce na ognisko. Idealnie. Znów znalazłem swój dom na dzisiaj.

Bialystok – Zalew Repczyce

Ruszam z Bialegostoku. We krwi Duch Puszczy. W glowie powietrze, droga i teoria niczego.

We wsi Solniczki gubię bluzę. Dziesieć km dalej podjeżdża do mnie czerwone Seicento, przez otwartą szybę, gestem dyrektora sportowego, uśmiechnięty mężczyzna w średnim wieku podaje mi bluzę i z przepiękną miękkością w akcencie mówi „mam nadzieje, że to twoja, kurwa no!”.

Wychodzi slońce. Kilkanaście km dalej, wieś Rogożyn, droga kończy się na rzeczce. Dno wyłożone płytami. Wprawnym okiem znawcy brodów oceniam głębokość, biorę rozpęd i 2 sekundy pózniej brodzę po uda w wodzie, a prąd niebezpiecznie przechyla rower. Kolejne 70 km pokonam w klapkach.

Jest coraz cieplej. Wjeżdżam drogą gruntową w las. Zatrzymałem się aby poczuć zapach. Słyszę tylko swój oddech i ptaki. Zza chmur wyszło słońce. Zamykam oczy. Jest miękko i bezszelestnie. Dobrze mi ze sobą.

Wjeżdżam na szlak Green Velo, ale po chwili go gubię. Trafiam na idealną drogę szutrową, plaska jak stół. „Wiewiórka” płynie, puszczam korbę i słyszę dzwięk kamyków pod kołami w harmoni z cykaniem piasty i koników polnych. Wokół mnie ciemnozielona kukurydza i granat burzowego nieba w perspektywie drogi. Nie czuję zmęczenia.

Decyduję sie na kartacze w Hajnówce, jednak znajduję tam jedynie Sobór św. Trójcy. Nie myślałem, że modernizm może być tak religijnie dostojny. Kończy się na bułce z mozarellą i pomidorami w Biedronce. Polecam.

Wkrótce droga zweryfikuje moją ponadprzeciętną wydolność. Szeroka, pagórkowata, prosta po horyzont szosa. Idealnie pod coraz silniejszy wiatr. Wrzucam słuchawki, Father John Misty pozwala na chwilę zapomnieć o nieznośnym oporze powietrza, jednak duch drogi przebija się przez fortepian i krzyczy wprost do ucha, szybciej, szybciej. Na liczniku marne 17 km/h. Decyzja. Skręcam w pierwszą obiecującą drogę, którą przez zupełny przypadek trafiam nad Zalew Repczyce.

Ciche pole namiotowe dzielę jedynie z podróżnikiem z Żywca. Bez przedstawiania się, witamy się jak starzy znajomi. Zbyszek kupił rower i sprzęt za odprawę. Ruszył z Żywca. Rozkładam namiot, który od dwóch lat nie widział swiatła. Uff, mój dach nad głową wciąż integralny w swej materii. Kawa z moki Biagletti na dwa espresso, chleb z camembertem i banan. Cierpkość kawy rozlewa się po języku – ta intensywność zupełnie nie przeszkadza, przeciwnie, oczekuję jej. Świst zamka w drzwiach mojej twierdzy, a pod dachem klębią się przepełnione światłem myśli. Nie potrzebuję lampki. Dobranoc.

Prolog

Wyprawa na wschód. Pakuję kawiarkę, notes i pióro. Chciałbym obejść się bez namiotu, ale moja wiara w minimalizm nie sięga tak daleko. Bielizna, skarpetki, koszulki na zmianę. Ile par? Nie wierzę w przepierki w trasie. A może jednak? Obawiam się o swoje kolano. Ostatnim razem wróciłem na tarczy z Olsztyna po niezrozumiałym i absurdalnym zapaleniu ścięgięń. Fizjonomio droga, oszczędź mi takich przygód. Chciałbym zobaczyć Zamość. Chciałbym przejechać przez Hajnówkę. Chciałbym wykorzystać pachnący farbą paszport i trafić do Lwowa. Czy starczy mi sił na Bieszczady? Szosa odpowie.