Nieanielskie Aniołki
Spacer z Mentosem po pracy poza strefą komfortu 🙂
z drogi
Spacer z Mentosem po pracy poza strefą komfortu 🙂
Dwa adwentowe weekendy w północnych Niemczech.
Zdjęcie w promieniu 50 metrów od mieszkania, większość z mieszkania. W trakcie.
Aktualne zdjęcia, ale aparaty zepsute.
Po raz drugi Biennale w Wenecji. Choć wcześniej i cieplej, aqua alta nas musnęła. Miasto wciąż jedyne, najjaśniejsze i niepowtarzalne. Zdaję sobie sprawę, że z aparatem na szyi i szwankującym google maps w ręku jestem tylko kolejnym turystycznym najeźdźcą. Lekko ratuje mnie fakt, że przynajmniej podążam za nowym hasłem przewodnim Wenecji „Enjoy and respect”. Jesteśmy uczuleni na mrówcze ścieżki Rialto – San Marco, więc wędrujemy po płetwach, ogonie, pysku i wyspach satelitach weneckiej ryby.
Tegoroczne Biennale odbywa się pod hasłem „Wszędzie obcy”, „Strangers everywhere”, „Stranieri Ovunque”. Włoski tytuł wystawy jest najbardziej dwuznaczny. Stranieri to obcy, ale także obcokrajowcy.
Tytuł Biennale pochodzi wprost z pracy włoskiego kolektywu Claire Fontaine. Na portrzeby Biennale, neon z 2004 roku został zreprodukowany we wszystkich językach wystawy, także tych nieistniejących.
Zmroził mnie ten tytuł. Kuratorem wystawy był po raz pierwszy człowiek żyjący i pracujący w Ameryce Południowej. Adriano Pedrosa, brazylijski kurator, dyrektor Muzeum sztuki w São Paulo.
Oglądając wystawę główną, mój nieuzbrojony i przytłumiony ogromem aparat poznawczy, zidentyfikował „obcych” jako globalne południe. Kolejne wrażenie to globalne południe jako sztuka ludów pierwotnych i artystów spoza akademii. Tak, współczesna, ale sięgająca korzeniami do czasów przedkolonialnych. Jeszcze jedna perspektywa „obcych”. Do pewnego stopnia to jest oczywiście ciekawe i wartościowe, ale dla przeciętnego odbiorcy kultury po trzecim kilometrze w arsenale i kolejnej tkaninie/obrazie w płaskiej, naiwnej perspektywie staje się po prostu przezroczyste. To był Arsenal, sztuka jak najbardziej współczesna.
W ogrodach dostaliśmy cały przekrój sztuki XX i XXI w. Od zupełnie nieprzekonującego południowego modernizmu po bardzo dobrą wystawę portretu, a tam autoportret Fridy Kahlo, debiutującej na Biennale. Obraz pochodzący z prywatnej kolekcji miał swoją osobistą panią ochroniarkę, która czuła się w obowiązku poinformować o tym każdego ze zwiedzających. Portret został sprzedany na aukcji w nowojorskim Sotheby’s za 34,9 mln dolarów w 2021.
Nie będę pisał o pawilonach narodowych poza jednym. Wybrzeże Kości Słoniowej wyrwało się z narzuconych ram południa budując pawilon „The Blue Note”. Zostałeś wyrwany siłą ze swojego kraju i społeczności. Odebrano Ci tożsamość. Zmuszono do nieludzkiego wysiłku i odebrano ludzką godność. Ale kultury nie da się odebrać. Kultury, która dostarczyła północy największą rewolucję muzyczną w historii. Blues i jazz, a za tym cała muzyka rozrywkowa XX i XXI wieku. Otwierająca oczy, bardzo skromna wystawa.
Fotograficznie Wenecja jest dla mnie najtrudniejszym miejscem na świecie. Nawet chodząc z aparatem na brzuchu, zrobisz pocztówki. Chociaż Ariadna zwróciła mi uwagę, że nie ma już przecież pocztówek. Teraz są instagramowe spoty. Jeden z takich w galerii poniżej.
Paweł Kosicki mówi o Wenecji. Ciężko się nie zgodzić.
Sam za wiele zdjęć nie robię. Świat ma ich już pod dostatkiem.
W Le Stanze della Fotografia poza Helmutem Newtonem, jest także retrospektywa Juliana Lennona. Moc nazwiska ma szerokie rażenie. Nie wiem jakim cudem żadna z dziesiątek osób zaangażowanych w produkcje tej wystawy i wydanie albumu w Te Neues nie powiedziała na głos WTF?
Dwa zdjęcia poniżej pochodzą z Sottoportego della Madonna, w pobliżu dawnego kościoła Sant’Aponal. Dziś to archiwum miejskie. Według weneckiej legendy, papież Aleksander III znalazł tamże nocną kryjówkę przed wojskami cesarza Fryderyka I Barbarossy. Historia jest wyryta na belce stropowej przy wejściu do zaułku. Tekst obiecuje wieczysty odpust zupełny każdemu, kto odmówi na tym miejscu Ojcze Nasz i Zdrowaś Mario. Warte świeczki?
Schodzę do „Morskiego Oka” zrobić zdjęcie do wpisu. Droga wyłożona stalowymi, perforowanymi podkładami używanymi przez wojska inżynieryjne. Niektóre przerdzewiałe, niektóre wciąż błyszczą wyszlifowanym metalem. Nad stawem spokój. Taflę mącą pojedyncze krople deszczu. Podnoszę głowę, zza chmury wychodzi słońce.
Rzeka Tanew. Dawna granica zaborów rosyjskiego i austriackiego. Po obu stronach mostu ustawione budki strażnicze. Ten rosyjski wita mnie prostym jak strzała podjazdem o równym nachyleniu 10% na całej długości. Od samego podnóża widać szczyt. Serce wali jak szalone. Sakwy bezlitośnie ciągną w dół. W połowie podjazdu odcina mi tlen. Muszę się zatrzymać. To przedsmak tego co czeka mnie na Roztoczu i na Pogórzu Przemyskim.
Dziś rezygnuję ze szlaków. Improwizuję, błądzę, jestem zaskoczony gęstą siatką lokalnych szos z bardzo dobrym asfaltem. Wjeżdżam do lasu pociętego szachownicą dróg przeciwpożarowych. Wszędzie unosi się zapach świeżo ściętych drzew. Drogi obłożone gotowymi do transportu pniami.
Zakupy w niewielkiej wiosce Niemstów. Siedzę przed sklepem i piję kefir. Pod sklep podjeżdża trzech nastolatków. Holenderska damka, MTB z Decathlona i marketowy rower na amortyzowanej sprężynami ramie w kształcie litery Y. Dobrze ubrani. Zwężane jeansy, markowe bluzy, na nogach New Balance’y i Nike. Wystylizowane fryzury. Witają mnie krótko wypowiedzianym dźńdbry. Chwilę przyglądają się mojemu objuczonemu rowerowi i jak na znak ruszają. Podrywają przednie koła i na wheelie jadą w kierunku kościoła.
Przed Żukowem, przejeżdżam obok zabitej przez samochód wiewiórki. Najczęściej, zabite na drogach zwierzęta rozpoznaję tylko i wyłącznie dzięki skrawkom ciała pozwalającym na identyfikację gatunku. Kępka prążkowanego futra kota. Zatopione w krwawej brei kolce jeża. Masywne pazury kreta. Lekko trzepoczące pióra gołębia. Wiewiórka leży jakby ułożyła się do snu. Jedynie z pyszczka płynie strumień krwi wypełniając przestrzenie między kamykami zatopionymi w asfalcie. Śmiertelne statystyki tej podróży są niepokojąco zawyżone w stosunku do poprzednich. Trzy koty. Cztery jeże. Dwa gołębie. Jeden wróbel. Jedna jaszczurka. Jeden zaskroniec. Dwie wiewiórki.
Poza martwymi zwierzętami, nie sposób uniknąć konduktów pogrzebowych. Dojeżdżając do wsi, już z daleko słychać dzwony i niesione echem „Dobry Jezu, a nasz Panie…”. Przejeżdżając obok cmentarza przyciągam uwagę mniej zaangażowanych żałobników. Przed bramą cmentarza stoi mężczyzna w czarnych spodniach i białej koszuli. Przez rękę przełożona czarna marynarka, w dłoni telefon. Dotyka ekranu trzymając między palcami dymiącego papierosa. Gdy przejeżdżam obok, podnosi głowę. Patrzy bez wyrazu. Odprowadza mnie wzrokiem do zakrętu.
Coraz bliżej Jarosław. Wola Mołodycka. Kolejny sklep. Opieram rower przy wejściu, chowam się w cieniu i piję ciepłą pepsi. Pod sklepem zjawia się trzech dwudziestolatków. Mętne spojrzenia. W dłoniach żubry. Nie pierwsze dzisiaj. Dostrzegają mnie. Odbieram wyzywające spojrzenia. Stoją obok mojego roweru, coś pokazują, komentują, wybuchają śmiechem, by po raz kolejny odwrócić się i bez najmniejszych oznak zażenowania patrzeć mi prosto w oczy. Chowam telefon głęboko w kieszeni. Chłopcy ustawili się strategicznie. Aby wsiąść na rower muszę ich minąć, przeciskając się między schodami a wykuszem. Przypominają mi się czasy liceum i najeżone podobnymi pułapkami nocne powroty z Moreny. Próbuję się rozluźnić. Najmniejszy objaw strachu, unikanie wzroku, nerwowe ruchy, to jak zaproszenie do tańca. Uśmiecham się i możliwie pewnym krokiem podchodzę do roweru.
– Dzień dobry! Gorąco dzisiaj, co?
– Gorąco! Nie ma to jak zimne piwko.
Dwóch z chłopaków wchodzi do sklepu, zostaję sam na sam z najniższym, który odpowiedział na powitanie. Ostrzyżony na krótko. Ogorzała twarz i alkoholowe miękkie spojrzenie, które w każdej chwili potrafi zamienić się w ściętą agresję.
– Na tym rowerze, to pan i 70 pociągnie
– Tylko z górki.
– E tam z górki. 70 to minimum. Daję 80, he he.
– OK pędzę dalej, na razie.
– 90! Buahaha!
Ostatnia prosta do Jarosławia. Dopada mnie znużenie. Mózg zmęczony całodziennym kręceniem pedałami zaczyna odmawiać współpracy. Wyciągam słuchawki. Na karcie telefonu wciąż mam zapisany zestaw płyt przygotowanych na bałtycką podróż 3 lata temu. Przypominam sobie prosty, płaski, pozbawiony drzew, kilkudziesięciokilometrowy odcinek szutrowej drogi z Kowna. Uratowali mnie wtedy the Editors. Włączam płytę „The Weight of Your Love”. Piosenka „Sugar”. Przesterowany bas. Perkusja. Gdy wchodzi staccato na gitarze elektrycznej, natychmiast włącza się pamięć mięśniowa. Dwukrotnie przyspieszam. Podkręcam głośność na maksimum.
There’s sugar on your soul,
You’re like no one I know,
You’re the life of another world.
Zaczynam drzeć się na całe gardło, pędzę 35 km/h stojąc na pedałach. Działa!
Dojeżdżam do rogatek miasta. Robię zdjęcie tablicy „Jarosław” z opartym o nią rowerem. Pańskie oko konia tuczy.
Rano, gdy wychodzę z namiotu, życie na kempingu kwitnie. Rodzina z rejestracją EL czule żegna się z nowo poznanymi przyjaciółmi na numerach SK. Kierowca Skody Fabii, numery WML, klnie pod nosem, próbując odkręcić coś pod maską obficie pryskając WD40. Żona nerwowo składa obrus, przyglądając się z boku. Z przyczepy na niemieckich tablicach HB wyskakuje pies, a chwilę za nim właścicielka. Potyka się o próg, w ostatniej chwili łapie równowagę.
Przed wyjazdem chcę jeszcze zwiedzić katedrę. Trwa msza. Nie chcę jej zakłócać. Wejdę do kościoła i zaczekam aż do błogosławieństwa. Wchodzę w najgorszym możliwym momencie. „…wziął chleb i dzięki tobie składając…”. Cały przedsionek wypełniony rodzicami z dziećmi. „…łamał i rozdawał swoim uczniom mówiąc…”. Ofiarowanie i skupienie dorosłych nie robi wrażenia na dwulatku w białej koszuli i krotkich spodniach na szelkach. Chłopiec rozpoczyna slalom pomiędzy klęczącymi dorosłymi. „…bierzcie i jedzcie z tego wszyscy, to jest bowiem ciało moje…”. Jest bardzo sprawny ruchowo, balansuje ciałem na zakrętach i jak dotąd unika kolizji. Gdy przebiega obok ojca, ten podnosi głowę i próbuje schwytać syna, który wyswabadza się idealnym unikiem biodra. „…które za was będzie wydane. To czyńcie na moją pamiątkę…”. Ministrant uderza w gong. Ojciec dwulatka uderza się trzy razy w pierś, z trudem powstrzymując śmiech.
Kluczę, szukając wylotówki z Zamościa. GPS prowadzi mnie przez podwórka, schodki, chodniki, wały i park miejski. Wyjeżdżam z miasta. Gdy droga w końcu stabilizuje się na swoim dominującym kierunku, uderza mnie w twarz gorący powiew. Tradycyjnie, dziś spędzę większość dnia pod wiatr. Z naprzeciwka nadjeżdża trójka kolarzy. Energicznie machają, śmieją się, coś mówią, ale treść nie przedziera się przez hałas i wiatr. Nagle dociera do mnie, że na pomarańczowym rowerze, w różowych skarpetkach i czapeczce kolarskiej Salvarani, mimowolnie przyciągam uwagę. To dobrze.
Przystanek na loda. Siedzę pod parasolem. Podjeżdża Focus z progami przeżartymi rdzą. Wysypuje się trójka chłopaków i dziewczyna. Żywo dyskutują. Przygody sobotniej imprezy. Trójka wchodzi do sklepu. Obok mnie siada Daniel. W oczach wciąż mieni się trud poprzedniej nocy. Zapala papierosa.
– Na takim rowerze, to i świat można objechać, co nie?
– Tak, są tacy.
– No ale do tego też trzeba mieć pieniądze.
– Niekoniecznie, można pracować po drodze.
– Bruk kładę.
– Ciężka praca, prawda?
– Ciężka, ale dobrze płacą. Człowiek dostaje pensję i na WSZYSTKO go stać!
Na leśnej drodze, 5 km od Zwierzyńca, mijam odpoczywającego kolarza. Zgodnie z etykietą macham. Podnosi głowę i odmachuje. Po kilku minutach dogania mnie.
– Cześć! Wieje, co? Może Cię trochę podciągnąć?
Siadam na koło. Mozolne 20 km/h zamienia się w przyjemne 30. Próbujemy rozmawiać, ale jadąc jeden za drugim, wiatr rwie zdania i połyka słowa. Bialy Specialized. Na tylnych widełkach naklejka We Ride Warsaw. Z tylnej kieszonki przebija się paczka niebieskich elemów. Dojeżdżamy do skrzyżowania. Na pożegnanie przedstawiam się. To kolejny dziś Daniel. Na rozjeździe przybijamy kolarską piatkę, prawa dłoń, lewa dłoń. Daniel skręca w lewo, ja w prawo. Dziś już nie poczuję wiatru.
Urokliwy Zwierzyniec. Kościół na wyspie, browar, ekran kinowy i dziesiątki leżaków. Wjeżdżam w las. Przede mną zdecydowanie najlepszy, 20 kilometrowy odcinek mieszanej nawierzchni szutrowo-asfaltowej łagodnie wijącej się przez las. Pozdrawiam podróżującą rodzinę. Paweł, Katia i 2,5 roczny Roch w przyczepce. Paweł, nie przestając się uśmiechać, narzeka na Green Velo. Uspakajam go, że przynajmniej przez kolejne 200 km na północ mogą być spokojni. Paweł jeszcze raz upewnia się mojego imienia. Ruszam. Odwracam się by pomachać na pożegnanie. Paweł nie przestaje się uśmiechać.
Zbliżam się do Józefowa. Prysznic wydaje się nieunikniony. Czarne chmury, grzmoty, porywy wiatru. Jeden z nich zwiewa suche igły z sosen. Przez moment jadę w deszczu igieł, słyszę jak uderzają w okulary, czuję ukłucia na policzkach.
Za Józefowem zatrzymuje mnie uśmiechnięty chłopak. Koszula khaki, rozpięte trzy guziki pod szyją, na żemyku wisiorek z kości słoniowej. Łagodne oczy i uśmiech Hugh Granta. Peter z Anglii. Jego rower różni się od mojego jedynie kolorem. Baranek, klamkomanetki szosowe, rama ze stali.
– You’re the first proper tourer I’ve met since I started.
Z uśmiechem chowam pochlebstwo do kieszonki na komplementy. Rozmawiamu o podróżowaniu na rowerze. Peter to wyczynowiec. W zeszłym roku pół roku jeździł po Europie, kończąc na Ukrainie, gdzie zostawił rower. Teraz wrócił po niego i kieruje się na zachód. Nie wiedząc czy był tłumaczony na angielski (był), polecam Peterowi Bobkowskiego. Zapisuję drukowanymi literami imię i nazwisko na kartce wyrwanej z notesu.
– I’m sorry, I’d give you something too, but the only thing I have is some „chleb”.
– Don’t worry, I’ve got a spare musli bar. Here you are.
– You’ve got something in your eyebrow.
Grzebię w brwiach nic nie znajdując.
– Let me give you a hand.
Peter wyciąga uschniętą igłę.
Wskakuję na rower, ruszam, niemal wywracam się, probując odwrócić w siodełku.
Doskonale omijam burzę. Mknę po mokrym asfalcie, jednak nie spadła na mnie nawet jedna kropla. Dojeżdżam do Suśca. Miejscowość wypoczynkowa. Co brama, to nocleg. Nagle, „Dom Wczasowy Lech”. Przypominam sobie jak T. entuzjastycznie polecał domy wczasowe w górach i gwałtownie skręcam. Piaskowa droga prowadząca przez las. 3 piętrowy budynek nad stawem o nazwie Morskie Oko. Pokój z prysznicem 30 zł. Zostaję.
Pierwszy raz od wyjazdu, zakładam długie spodnie, koszulę i wychodzę do cywilizacji. Tomek, kierownik schroniska, poleca Gospodę Sto Pociech. Na drugim końcu Starego Miasta, więc przy okazji poznaję nieco Chełm. O ironio. Zbliżając się do Rynku słyszę szanty. W momencie gdy wkraczam w strefę nagłośnienia, wokalista intonuje:
Już nie wrócę na morze,
nigdy więcej, o nie!
Wreszcie koniec włóczęgi,
na pewno to wiem.
Pełne przeciwieństwo mojego stanu rzeczy. Negatyw, który wywołam, gdy wrócę nad morze.
Restauracja dość przytulna, ceny rozsądne. Moje ciało krzyczy o węglowodany i białko. Zamawiam makaron barwiony sepią z owocami morza. Zjadam w 2 minuty. Za powołanie sie na schronisko dostaję tiramisu. Ledwo wstaję od stołu. Opuszczając restaurację, słyszę madrość życiową jednego z polskich zespołów poprockowych, wpatrzonego w schyłkowy Coldplay:
Gdy ludzie chcą zmienić mnie,
Po prostu nie słucham sieee.
Rano, Tomek rysuje mi najlepszą trasę do Zamościa. Szczegółowo opisuje podjazdy i następujące po nich „nagrody”. Chełm to miasto, gdzie najciekawsze rzeczy są oddalone o 10 km od centrum – mówi. Po chwili dodaje, „wrócisz tu, czuję to”.
Szelemiel, bohater chełmskiej przypowieści Singera o skończonej porażką pieszej podróży do Warszawy, podśpiewywał piosenkę:
Ci, którzy Chełm opuszczają,
Jakoś do Chełma trafiają.
Ci, którzy w Chełmie zostają,
Na pewno w Chełmie mieszkają.
Dokąd nie pójdziesz, trafisz na Chełm.
Może świat cały to wielki Chełm?
Zostawiam ładowarkę do telefonu w schronisku (nieświadomie) i za namową Tomka oglądam Nową Dyrekcję i Gmach. Modernistyczne miasto w mieście zbudowane przed wojną z rozmachem dorównującym Gdyni. Gmach, imponujący rozmiarem, szary kolos, upstrzony tuzinem tabliczek instytucji w nim urzędujących. Każda w innym rozmiarze, liternictwie i odcieniu czerwieni. Tylko minimalistyczny zegar na fasadzie majestatycznie odmierza czas.
Więcej o żydowskim Chełmie i założeniu Nowej Dyrekcji przeczytacie w „Miasto archipelagu” Filipa Springera, z której pożyczyłem piosnkę Szelemiela.
Znajduję park miejski, a w nim ścieżkę rowerową wzdłuż Uhurki, która wyprowadzi mnie z miasta na południe. Na placu zabaw spiętrzenie śmiertelnie niebezpiecznych drabinek, karuzel i innych konstrukcji ze stali z czasów PRL, pomalowanych pełną paletą kolorów z pudełka kredek miś. Teraz już wiem gdzie trafiają te wszystkie drabinki z modernizowanych placów zabaw.
Nad rzeczką, przez chwilę jadę razem z trzema sarnami. Zatrzymuję się na kawę. Przyrządzam ją na stoliku do gry w szachy. Nagle, słyszę pisk nienasmarowanego łańcucha i klekot rozkręconych hulajnog. Nadjeżdżają wykapani Kleofas, Alcest i Euzebiusz. Najbardziej rezolutny, Euzebiusz, mówi:
– Proszę Pana, da Pan picie? Łyka.
– Proszę, weźcie całą butelkę, nie piłem z niej.
– Eeee chłopaaaki! Mamy wodę. Niepitą!
Mija minuta, na bmxie wraca Alcest.
– A ma pan gumę?
– Niestety.
– A kanapkę z wędliną?
Z Uhurki zjeżdżam na prostą wojewódzką, z której po chwili odbijam na równoległe lokalne drogi. Wsi spokojna wsi wesoła. Porzucone na trawie rowerki, pogaduszki przez płot, wygrzewające się w słońcu psy i koty, klucze w doniczce i pozbawione miejskiego zadęcia rowery.
Wracam na Green Velo, na polnej drodze wyprzedza mnie granatowy golf i zatrzymuje się na rozjeździe. Czeka na mnie. Przez okno wyhyla się kierowca.
– Pan nie jedzie w prawo, zakopie się pan. W lewo świetna droga przez las, a i tak pan wróci na szlak.
Wjeżdżam z powrotem na wojewódzką do Zamościa. Zaczyna sie Roztocze. Pierwszy podjazd, odcina mnie, nogi odmawiają posłuszeństwa. No tak, bomba. 4 godzina w ukropie, na 4 lyżkach kuskusu z bananem. Wtaczam się na szczyt, na ktorym stoi stacja benzynowa żywcem wyjęta ze średniego filmu z Zamachowskim. Kupuję paliwo ratunkowe każdego kolarza.
– Poproszę puszkę Coli.
– 2 zł. O nie, płatność kartą od 20.
Wysypuję wszystkie drobniaki. 2 zł co do grosza.
Za stacją zjazd. Siodło, zmarszczka, siodło zmarszczka. Tak będzie do samego Zamościa. Trud podjazdu rekompensują widoki na szczycie. Zaczyna padać. Ignoruję ciepły deszcz i pędzę dalej. We krwi buzuje końska dawka węgli. Dobrze wyważyłem rower, składam się na zakrętach i z łatwością trzymam linię. Prosty zjazd, chowam się za kierownicą i pedałuję ile sił w nogach. Powietrze świszczy między ramą a sakwami. 60 km/h. Odpuszczam. Włącza się wyobraźnia. Burgundowy w środku arbuz rozbijający się o asfslt.
Na jednym ze zjazdów odczepia się od torby kubek z fabryki Emalia. Wierny kompan trzech ostatnich wypraw. Emalia pięknie odpryskuje siębw miejscu uderzenia, zamrażając wspomnienie zapachu, światła i błyszczącej w deszczu drogi.
Fotografuję tablicę „Zamość 10”. Za nią długi zjazd i pejzaż zasnuty zawieszoną w powietrzu wodą.
Zamość, odbijam się od drzwi schroniska. Decyduję się na kemping w centrum. Rozbijam namiot, parzę kawę i zabieram się za uporządkowanie notatek. Obok mnie, rodziny camperów krzątają się przy wieczornym grillu.
– Wódka dla panów, wino dla pań! – krzyczy siwy wąsacz w pasiastej koszulce i czerwonych szortach.
– I lizaczki dla dzieciaczków. – dodaje uśmiechnięta kobieta w jasnych jeansach i zapiętej pod szyję bluzie polarowej.
Odkrywam, że nie mam już ładowarki. Na kempingu zapalają się lampy.
W nocy telefon przełącza się na bialoruską sieć komórkową, a tym samym zegar automatycznie dostosowuje sie do wschodniej strefy czasowej. Budzik dzwoni godzinę wcześniej. Od 1,5 miesiąca nie noszę zegarka, więc nawet nie zdaje sobie sprawy, że de facto funkcjonuję w quasi-białoruskiej rzeczywistości. Przez chwilę dziwię się, że dyrektorka nie pojawiła się o obiecanej 7:30, ale szybko uwalniam się od tej myśli. Orientuję się dopiero gdy probuję włączyć sieć.
W szkole praca wre. Dyrekcja, księgowość, konserwator, ekipa remontowa, pod ścianami stosy nierozpakowanych jeszcze podręczników i pomocy naukowych. Płacę 12 zł za nocleg. Dyrektorka namawia na wizytę w Kalwarii. Jak dotąd, nie zawiodłem się na radach od ludzi, z którymi skrzyżowałem drogę, więc korzystam i z tej. Kompleks Kalwarii w Kodniu to powiew świeżego powietrza wśród pozostałych, wspołczesnych obiektów sakralnych. Skromnie, z dystansem, pomysłowo. Ogromny ogród ze stawami, ogrodem zielnym, labiryntem siedmiu grzechów głównych. Już od wejścia w nozdrza uderza intensywny zapach bazylii. Żałuję, że nie poczekałem ze śniadaniem, uszczknąłbym kilka listków by dopełnić caprese z ogórkiem gruntowym. Ruszam.
Droga na Siemiatycze plaska jak stół, bezdrzewna i tradycyjnie pod wiatr, który niesie poszarpane, wysokie dźwięki. Jestem w stanie uwierzyć, że to industrialny koncert pośród pól. Dostrzegam zabudowę charakterystyczną dla hodowli świń. Złudzenie koncertu ustępuje koszmarnemu wspomnieniu z dzieciństwa. Mieszkałem nieopodal rzeźni w Gdańsku. Piski transportowanych na miejsce pociągami zwierząt to była najbardziej charakterystycza aura dźwiękowa całej okolicy. Gdy podjeżdżam, okazuje się, że to zwykła piła lańcuchowa. Na terenie gospodarstwa stosy pociętych kilkudziesięcioletnich drzew.
Górący, poludniowo-wschodni wiatr. Żar z nieba. Skręcam do Różanki. Granica państwa. Stoję nad Bugiem, który w tym miejscu ma może 10 metrów szerokości. Pomiędzy państwami, plynie ta sama woda. Drzewa powalone przez bobry niemal sięgają drugiego brzegu. W takiej chwili, ta linia na mapie wydaje się czymś nieskończenie absurdalnym. Pięć kroków w wodzie i staję się przestępcą. Przede mną, ściana wykręconych i poplątanych drzew.
Wjeżdżam do Włodawy. Green Velo tradycyjnie omija centrum. Żegnam się bez żalu. W kawiarni centralnej kawa, sernik i mapa. Znajduję obiecującą drogę, która bez żadnego ostrzeżenia zmiemia się w piaszczysty trakt. W torbie mam dwa banany, resztkę makoronu i zapas wody. Najwyżej przenocuję w lesie. Nie wracam tą samą drogą.
Droga przez las okazuje się znośna, choć czasochłonna. Las wynagradza ten trud. Zapach sosen i rozgrzanego piasku. Trakt kończy się tak jak zaczął. Nagle asfalt, a po 500 metrach pierwsze zabudowania i grupy turystów objuczonych zakupami. Łapię uśmiech opalonej wczasowiczki na rowerze. To najpewniej zasługa skarpetek w belgijską flagę. Wjeżdżam do królestwa olejku do opalania, którego zapach unosi się w powietrzu. Po godzinnej walce z piaskiem, czuję jakbym teleportował się do innego świata. Wszystkie atrybuty centrum wczasowego, stoły do cymbergaja, smarzalnie, kebab, pizza z pieca, rowery na czterech kołach, głośna muzyka i pola namiotowe co 20 m. Jestem jak zasypiający w trasie Maniek, ciężarowka Zygzaka McQueena, patrzący na nocne parkingi dla trucków. Wbrew nieuchronnie zachodzącemu słońcu, odrzucam pomysł nocowania nad Jeziorem Spólne i decyduję się na 40 kilometrowy skok do Chełma.
Wjeżdżam na ruchliwą 812. Co chwila wyprzedza mnie ciężarówka. Srebrny Audi nawet nie próbuje mnie wyprzedzać. Jedzie swoim torem nieomal ocierając się lusterkiem o łokieć. Nagle, tablica Osowa. Las, niebiezpieczna droga, zupełnie jak ta gdańska. Zatrzymuję się by zrobić zdjęcie i wysłać „żarcik” do przyjaciół. „Ta wyprawa to ściema, kręcę się na Reja i śpię w Borodzieju”. Korzystając z okazji, weryfikuję mapę w telefonie. Za 100 metrów zjazd na meandrujące drogi przez wioski, jednak wprost do Chełma. Genius Loci Gdańska na odległość. Co prawda dalej, ale nie wytrzymam ani kilometra więcej na 812.
Po drodze dzwonię do schroniska. Jest miejsce. Umawiam się za godzinę. Do celu 20 km. Szybko pożałuję tej mimochodem rzuconej godzinki. Nogi z waty. Wciąż gorąco. Znajduję optymalne przełożenie, zamykam się w sobie i myślę tylko o kręceniu pedałami. Do celu docieram 20 minut przed czasem. Gdy wjeżdżam na wiadukt kolejowy w Chełmie, czerwona kula dotyka horyzontu.
Fenomemalne schronisko, fenomenalny dyrektor. Pierwszy od dwóch dni gorący prysznic. Pierwsze od dwóch dni lustro. Na twarzy dwa odcienie brązu więcej.
Probując zasnąć na mielnickiej Topolnicy, nie dawaly mi spokoju nieustanne pluski i harmider wodny dobywające się z Bugu poniżej. Śpiąc na dziko w namiocie, jedyna rzecz której sie boisz to ludzie. Nie słyszę krzyków, pisków i wybuchów śmiechu, więc najpewniej to tylko w rzeki „głębi śmiertelna wre walka”. Przychodzi mi jednak pomysł na nightswimming, które zasługuje na noc spokojną jak ta. I wtedy przed oczyma staje mi Dziadek Ludwik, który nie raz opowiadał jak San i jego wiry bezlitośnie weryfikowały pomysły najpewniejszych swych umiejętności śmiałków. Zamiast nightswimming, zapalam lampkę i kończę historię nieudanego sylwestra Karla Ove w Søm.
Budzę sie w słońcu. Likwidacja obozowiska i szybki zjazd na przeprawę do Zabużyna. W budce porośniętej wokół tatarakiem, czekają na jakikolwiek samochód Jan i Wołodia, którzy ręcznie przeciagają prom linowy. Wołodia jest starszy, ciemne okulary (to przez spawarkę), materiałowe spodnie, chińska wiatrówka i bejsbolówka. Jan, jeansy, t-shirt i bluza robocza, krucze włosy, wąs i tygodniowy zarost, błękitne, jasne oczy z długimi jak u dziewczynki rzęsami.
– Dzień dobry, ile płacę za przeprawę?
– 150!
– Chyba hrywien?
Mój niskich lotów żart nie wywołuje oczekiwanego rozluźnienia, jednak dochodzimy do porozumienia. Przeprawa jest bezpłatna. Mimo słabego wejścia, operatorzy promu namawiają mnie na rozmowę. Gdy prawię komplement o ich miejscu na ziemi, wzruszają tylko ramiona. Jednak Wołodia po chwili mówi:
– Teraz to wsie narmalna. Jak ja prijechał z Kazachtanu, z tych żółtych stepów, to ja mysliał, że mnie tutaj rozerwie od tego powietrza – wskazując obiema dłońmi na klatkę piersiową.
Rozmowa meandruje w narzekanie na współczesny świat, wychowanie dzieci, aż w końcu usłyszę nowe motto życiowe. Ojciec Jana ma sąsiada gadułę, który opowiada niestworzone historie, przeszkadzając skutecznie w codziennych obowiązkach. Pewnego razu, gdy stało się to ostatecznie niemożliwe do zdzierżenia (sąsiad opowiadał jak podczas lotu samolotem, za potrzebą poszedł na skrzydło) zirytowany ojciec powiedział:
– Nie znajesz, nie pjerdol!
Chwilę potem jestem już w Zabużynie. Ostatnie 500 metrów szutru i do końca dnia już nie zjadę z asfaltu. Dojeżdżam do wsi Borsuki. Przy wjeździe tablica „Obszar zapowietrzony. Afrykański pomór świń”. Dwa progi zwalniające, a pomiędzy nimi mata nasączona środkiem dezynfekującym. Ze wsi wyjeżdża czarny Passat, nie zwalniając, omija progi, a lewe koła nawet nie ocierają się o matę. Patrząc na ślady na poboczu, zdziwiłbym się gdyby choć jeden kierowca zmył dziś z opon afrykański pomór świń.
Na wyjeździe z Borsuków najtrudniejszy dotąd podjazd. Nie dotykam manetek, staję na pedałach i przepycham rower przez szczyt jadąc ponad 15 km/h. Może powietrze tutaj ma więcej tlenu, a może naprawdę wygrywa się głową? Słyszę świst karbonowych stożków, mija mnie para rasowych kolarzy w kompletnym umundurowaniu Castelli. Machają do mnie.
Na rynkun w Janowie podlaskim dostrzegam szyld lodziarni. Dwie gałki, pistacjowe i słony karmel. Zaraz obok sklep metalowy, w którym uzupełniam zgubioną na wertepach śrubkę od bagażnika.
Droga wojewódzka do Terespola, asfalt gładki jak stół, snieżna biel pasów w pełnym słońcu kontrastuje z bazaltową czernią nawierzchni. Mija mnie jeden samochód osobowy na kilka minut, żadnych ciężarowęk. Pośrod pól natykam się na stojące przy drodze Wenus i dziewczynę z perłą, autostopowiczki z Landart.
Skupiam się na drodze. Wrzucam blat/ochę, łapię dolny chwyt i pruję 30 km/h. Znika świat dookoła, jestem tylko ja, mój oddech i romazany asfalt przed oczyma. Z tego letargu wyrywa mnie dostrzeżony kątem oka pejzaż. Hamuję gwałtownie i wyciągam aparat. Dramatyczne chmury, pofałdowane pola i kosiarz w roli sztafażu. Nie zdążyłem, chmura zasłania słońce. Mrużąc oczy, spoglądam w górę by ocenić czy jest szansa na zmianę. Oślepiająca srebrna otoczka powiększa się, a po pofałdowanej przestrzeni odpływa z wielką prędkością linia cienia, zalewa mnie swiatło, pstryk!
Terespol. Średnia margerita i cola, których jeszcze wieczorem pożałuję. Z głośników w ogródku obsługa restauracji puszcza dźwięk programu Discovery Channel o tym jak człowiek ewolucyjnie nabył umiejętność rozpoznawania zepsutego jedzenia. Program przechodzi bezpośrednio w Bloodhound Gang i „You and me babe are nothing but mammals, so let’s do it like they do on Discovery Channel!”. Cóż.
Zakupy w Biedronce. Pakując sprawunki, mimowolnie podsłuchuję rozmowę telefoniczną. „Ty wiesz jak on na mnie patrzył? Wysoki, dobrze zbudowany, rentę socjalną właśnie dostał”.
Słońce tak szybko zachodzi. Nie mam pomysłu na nocleg, więc podjeżdżam do ośrodka w Kodniu. Platność tylko gotówką. Jadąc do bankomatu mijam znak Schroniska Szkolnego. Zmieniam zdanie, przynajmniej nie będę musial wracać tą samą drogą. Na drzwiach szkoły telefon kontaktowy. Dzwonię. Po kilku minutach na rowerze podjeżdża dyrektorka. Dostaję klucze do szkoły. Nocuję w niej sam. Doskonała cisza, w ktorej o zmroku wybrzmiewa capstrzyk z wieży kościoła. Gasną światła uliczne. Slyszę tylko skrzypienie mebli szkolnych i niesione echem ujadanie psów. 200 metrów za oknem Białoruś.