Pierwszy raz od wyjazdu, zakładam długie spodnie, koszulę i wychodzę do cywilizacji. Tomek, kierownik schroniska, poleca Gospodę Sto Pociech. Na drugim końcu Starego Miasta, więc przy okazji poznaję nieco Chełm. O ironio. Zbliżając się do Rynku słyszę szanty. W momencie gdy wkraczam w strefę nagłośnienia, wokalista intonuje:
Już nie wrócę na morze,
nigdy więcej, o nie!
Wreszcie koniec włóczęgi,
na pewno to wiem.
Pełne przeciwieństwo mojego stanu rzeczy. Negatyw, który wywołam, gdy wrócę nad morze.
Restauracja dość przytulna, ceny rozsądne. Moje ciało krzyczy o węglowodany i białko. Zamawiam makaron barwiony sepią z owocami morza. Zjadam w 2 minuty. Za powołanie sie na schronisko dostaję tiramisu. Ledwo wstaję od stołu. Opuszczając restaurację, słyszę madrość życiową jednego z polskich zespołów poprockowych, wpatrzonego w schyłkowy Coldplay:
Gdy ludzie chcą zmienić mnie,
Po prostu nie słucham sieee.
Rano, Tomek rysuje mi najlepszą trasę do Zamościa. Szczegółowo opisuje podjazdy i następujące po nich „nagrody”. Chełm to miasto, gdzie najciekawsze rzeczy są oddalone o 10 km od centrum – mówi. Po chwili dodaje, „wrócisz tu, czuję to”.
Szelemiel, bohater chełmskiej przypowieści Singera o skończonej porażką pieszej podróży do Warszawy, podśpiewywał piosenkę:
Ci, którzy Chełm opuszczają,
Jakoś do Chełma trafiają.
Ci, którzy w Chełmie zostają,
Na pewno w Chełmie mieszkają.
Dokąd nie pójdziesz, trafisz na Chełm.
Może świat cały to wielki Chełm?
Zostawiam ładowarkę do telefonu w schronisku (nieświadomie) i za namową Tomka oglądam Nową Dyrekcję i Gmach. Modernistyczne miasto w mieście zbudowane przed wojną z rozmachem dorównującym Gdyni. Gmach, imponujący rozmiarem, szary kolos, upstrzony tuzinem tabliczek instytucji w nim urzędujących. Każda w innym rozmiarze, liternictwie i odcieniu czerwieni. Tylko minimalistyczny zegar na fasadzie majestatycznie odmierza czas.
Więcej o żydowskim Chełmie i założeniu Nowej Dyrekcji przeczytacie w „Miasto archipelagu” Filipa Springera, z której pożyczyłem piosnkę Szelemiela.
Znajduję park miejski, a w nim ścieżkę rowerową wzdłuż Uhurki, która wyprowadzi mnie z miasta na południe. Na placu zabaw spiętrzenie śmiertelnie niebezpiecznych drabinek, karuzel i innych konstrukcji ze stali z czasów PRL, pomalowanych pełną paletą kolorów z pudełka kredek miś. Teraz już wiem gdzie trafiają te wszystkie drabinki z modernizowanych placów zabaw.
Nad rzeczką, przez chwilę jadę razem z trzema sarnami. Zatrzymuję się na kawę. Przyrządzam ją na stoliku do gry w szachy. Nagle, słyszę pisk nienasmarowanego łańcucha i klekot rozkręconych hulajnog. Nadjeżdżają wykapani Kleofas, Alcest i Euzebiusz. Najbardziej rezolutny, Euzebiusz, mówi:
– Proszę Pana, da Pan picie? Łyka.
– Proszę, weźcie całą butelkę, nie piłem z niej.
– Eeee chłopaaaki! Mamy wodę. Niepitą!
Mija minuta, na bmxie wraca Alcest.
– A ma pan gumę?
– Niestety.
– A kanapkę z wędliną?
Z Uhurki zjeżdżam na prostą wojewódzką, z której po chwili odbijam na równoległe lokalne drogi. Wsi spokojna wsi wesoła. Porzucone na trawie rowerki, pogaduszki przez płot, wygrzewające się w słońcu psy i koty, klucze w doniczce i pozbawione miejskiego zadęcia rowery.
Wracam na Green Velo, na polnej drodze wyprzedza mnie granatowy golf i zatrzymuje się na rozjeździe. Czeka na mnie. Przez okno wyhyla się kierowca.
– Pan nie jedzie w prawo, zakopie się pan. W lewo świetna droga przez las, a i tak pan wróci na szlak.
Wjeżdżam z powrotem na wojewódzką do Zamościa. Zaczyna sie Roztocze. Pierwszy podjazd, odcina mnie, nogi odmawiają posłuszeństwa. No tak, bomba. 4 godzina w ukropie, na 4 lyżkach kuskusu z bananem. Wtaczam się na szczyt, na ktorym stoi stacja benzynowa żywcem wyjęta ze średniego filmu z Zamachowskim. Kupuję paliwo ratunkowe każdego kolarza.
– Poproszę puszkę Coli.
– 2 zł. O nie, płatność kartą od 20.
Wysypuję wszystkie drobniaki. 2 zł co do grosza.
Za stacją zjazd. Siodło, zmarszczka, siodło zmarszczka. Tak będzie do samego Zamościa. Trud podjazdu rekompensują widoki na szczycie. Zaczyna padać. Ignoruję ciepły deszcz i pędzę dalej. We krwi buzuje końska dawka węgli. Dobrze wyważyłem rower, składam się na zakrętach i z łatwością trzymam linię. Prosty zjazd, chowam się za kierownicą i pedałuję ile sił w nogach. Powietrze świszczy między ramą a sakwami. 60 km/h. Odpuszczam. Włącza się wyobraźnia. Burgundowy w środku arbuz rozbijający się o asfslt.
Na jednym ze zjazdów odczepia się od torby kubek z fabryki Emalia. Wierny kompan trzech ostatnich wypraw. Emalia pięknie odpryskuje siębw miejscu uderzenia, zamrażając wspomnienie zapachu, światła i błyszczącej w deszczu drogi.
Fotografuję tablicę „Zamość 10”. Za nią długi zjazd i pejzaż zasnuty zawieszoną w powietrzu wodą.
Zamość, odbijam się od drzwi schroniska. Decyduję się na kemping w centrum. Rozbijam namiot, parzę kawę i zabieram się za uporządkowanie notatek. Obok mnie, rodziny camperów krzątają się przy wieczornym grillu.
– Wódka dla panów, wino dla pań! – krzyczy siwy wąsacz w pasiastej koszulce i czerwonych szortach.
– I lizaczki dla dzieciaczków. – dodaje uśmiechnięta kobieta w jasnych jeansach i zapiętej pod szyję bluzie polarowej.
Odkrywam, że nie mam już ładowarki. Na kempingu zapalają się lampy.