Rano, gdy wychodzę z namiotu, życie na kempingu kwitnie. Rodzina z rejestracją EL czule żegna się z nowo poznanymi przyjaciółmi na numerach SK. Kierowca Skody Fabii, numery WML, klnie pod nosem, próbując odkręcić coś pod maską obficie pryskając WD40. Żona nerwowo składa obrus, przyglądając się z boku. Z przyczepy na niemieckich tablicach HB wyskakuje pies, a chwilę za nim właścicielka. Potyka się o próg, w ostatniej chwili łapie równowagę.
Przed wyjazdem chcę jeszcze zwiedzić katedrę. Trwa msza. Nie chcę jej zakłócać. Wejdę do kościoła i zaczekam aż do błogosławieństwa. Wchodzę w najgorszym możliwym momencie. „…wziął chleb i dzięki tobie składając…”. Cały przedsionek wypełniony rodzicami z dziećmi. „…łamał i rozdawał swoim uczniom mówiąc…”. Ofiarowanie i skupienie dorosłych nie robi wrażenia na dwulatku w białej koszuli i krotkich spodniach na szelkach. Chłopiec rozpoczyna slalom pomiędzy klęczącymi dorosłymi. „…bierzcie i jedzcie z tego wszyscy, to jest bowiem ciało moje…”. Jest bardzo sprawny ruchowo, balansuje ciałem na zakrętach i jak dotąd unika kolizji. Gdy przebiega obok ojca, ten podnosi głowę i próbuje schwytać syna, który wyswabadza się idealnym unikiem biodra. „…które za was będzie wydane. To czyńcie na moją pamiątkę…”. Ministrant uderza w gong. Ojciec dwulatka uderza się trzy razy w pierś, z trudem powstrzymując śmiech.
Kluczę, szukając wylotówki z Zamościa. GPS prowadzi mnie przez podwórka, schodki, chodniki, wały i park miejski. Wyjeżdżam z miasta. Gdy droga w końcu stabilizuje się na swoim dominującym kierunku, uderza mnie w twarz gorący powiew. Tradycyjnie, dziś spędzę większość dnia pod wiatr. Z naprzeciwka nadjeżdża trójka kolarzy. Energicznie machają, śmieją się, coś mówią, ale treść nie przedziera się przez hałas i wiatr. Nagle dociera do mnie, że na pomarańczowym rowerze, w różowych skarpetkach i czapeczce kolarskiej Salvarani, mimowolnie przyciągam uwagę. To dobrze.
Przystanek na loda. Siedzę pod parasolem. Podjeżdża Focus z progami przeżartymi rdzą. Wysypuje się trójka chłopaków i dziewczyna. Żywo dyskutują. Przygody sobotniej imprezy. Trójka wchodzi do sklepu. Obok mnie siada Daniel. W oczach wciąż mieni się trud poprzedniej nocy. Zapala papierosa.
– Na takim rowerze, to i świat można objechać, co nie?
– Tak, są tacy.
– No ale do tego też trzeba mieć pieniądze.
– Niekoniecznie, można pracować po drodze.
– Bruk kładę.
– Ciężka praca, prawda?
– Ciężka, ale dobrze płacą. Człowiek dostaje pensję i na WSZYSTKO go stać!
Na leśnej drodze, 5 km od Zwierzyńca, mijam odpoczywającego kolarza. Zgodnie z etykietą macham. Podnosi głowę i odmachuje. Po kilku minutach dogania mnie.
– Cześć! Wieje, co? Może Cię trochę podciągnąć?
Siadam na koło. Mozolne 20 km/h zamienia się w przyjemne 30. Próbujemy rozmawiać, ale jadąc jeden za drugim, wiatr rwie zdania i połyka słowa. Bialy Specialized. Na tylnych widełkach naklejka We Ride Warsaw. Z tylnej kieszonki przebija się paczka niebieskich elemów. Dojeżdżamy do skrzyżowania. Na pożegnanie przedstawiam się. To kolejny dziś Daniel. Na rozjeździe przybijamy kolarską piatkę, prawa dłoń, lewa dłoń. Daniel skręca w lewo, ja w prawo. Dziś już nie poczuję wiatru.
Urokliwy Zwierzyniec. Kościół na wyspie, browar, ekran kinowy i dziesiątki leżaków. Wjeżdżam w las. Przede mną zdecydowanie najlepszy, 20 kilometrowy odcinek mieszanej nawierzchni szutrowo-asfaltowej łagodnie wijącej się przez las. Pozdrawiam podróżującą rodzinę. Paweł, Katia i 2,5 roczny Roch w przyczepce. Paweł, nie przestając się uśmiechać, narzeka na Green Velo. Uspakajam go, że przynajmniej przez kolejne 200 km na północ mogą być spokojni. Paweł jeszcze raz upewnia się mojego imienia. Ruszam. Odwracam się by pomachać na pożegnanie. Paweł nie przestaje się uśmiechać.
Zbliżam się do Józefowa. Prysznic wydaje się nieunikniony. Czarne chmury, grzmoty, porywy wiatru. Jeden z nich zwiewa suche igły z sosen. Przez moment jadę w deszczu igieł, słyszę jak uderzają w okulary, czuję ukłucia na policzkach.
Za Józefowem zatrzymuje mnie uśmiechnięty chłopak. Koszula khaki, rozpięte trzy guziki pod szyją, na żemyku wisiorek z kości słoniowej. Łagodne oczy i uśmiech Hugh Granta. Peter z Anglii. Jego rower różni się od mojego jedynie kolorem. Baranek, klamkomanetki szosowe, rama ze stali.
– You’re the first proper tourer I’ve met since I started.
Z uśmiechem chowam pochlebstwo do kieszonki na komplementy. Rozmawiamu o podróżowaniu na rowerze. Peter to wyczynowiec. W zeszłym roku pół roku jeździł po Europie, kończąc na Ukrainie, gdzie zostawił rower. Teraz wrócił po niego i kieruje się na zachód. Nie wiedząc czy był tłumaczony na angielski (był), polecam Peterowi Bobkowskiego. Zapisuję drukowanymi literami imię i nazwisko na kartce wyrwanej z notesu.
– I’m sorry, I’d give you something too, but the only thing I have is some „chleb”.
– Don’t worry, I’ve got a spare musli bar. Here you are.
– You’ve got something in your eyebrow.
Grzebię w brwiach nic nie znajdując.
– Let me give you a hand.
Peter wyciąga uschniętą igłę.
Wskakuję na rower, ruszam, niemal wywracam się, probując odwrócić w siodełku.
Doskonale omijam burzę. Mknę po mokrym asfalcie, jednak nie spadła na mnie nawet jedna kropla. Dojeżdżam do Suśca. Miejscowość wypoczynkowa. Co brama, to nocleg. Nagle, „Dom Wczasowy Lech”. Przypominam sobie jak T. entuzjastycznie polecał domy wczasowe w górach i gwałtownie skręcam. Piaskowa droga prowadząca przez las. 3 piętrowy budynek nad stawem o nazwie Morskie Oko. Pokój z prysznicem 30 zł. Zostaję.