W nocy telefon przełącza się na bialoruską sieć komórkową, a tym samym zegar automatycznie dostosowuje sie do wschodniej strefy czasowej. Budzik dzwoni godzinę wcześniej. Od 1,5 miesiąca nie noszę zegarka, więc nawet nie zdaje sobie sprawy, że de facto funkcjonuję w quasi-białoruskiej rzeczywistości. Przez chwilę dziwię się, że dyrektorka nie pojawiła się o obiecanej 7:30, ale szybko uwalniam się od tej myśli. Orientuję się dopiero gdy probuję włączyć sieć.
W szkole praca wre. Dyrekcja, księgowość, konserwator, ekipa remontowa, pod ścianami stosy nierozpakowanych jeszcze podręczników i pomocy naukowych. Płacę 12 zł za nocleg. Dyrektorka namawia na wizytę w Kalwarii. Jak dotąd, nie zawiodłem się na radach od ludzi, z którymi skrzyżowałem drogę, więc korzystam i z tej. Kompleks Kalwarii w Kodniu to powiew świeżego powietrza wśród pozostałych, wspołczesnych obiektów sakralnych. Skromnie, z dystansem, pomysłowo. Ogromny ogród ze stawami, ogrodem zielnym, labiryntem siedmiu grzechów głównych. Już od wejścia w nozdrza uderza intensywny zapach bazylii. Żałuję, że nie poczekałem ze śniadaniem, uszczknąłbym kilka listków by dopełnić caprese z ogórkiem gruntowym. Ruszam.
Droga na Siemiatycze plaska jak stół, bezdrzewna i tradycyjnie pod wiatr, który niesie poszarpane, wysokie dźwięki. Jestem w stanie uwierzyć, że to industrialny koncert pośród pól. Dostrzegam zabudowę charakterystyczną dla hodowli świń. Złudzenie koncertu ustępuje koszmarnemu wspomnieniu z dzieciństwa. Mieszkałem nieopodal rzeźni w Gdańsku. Piski transportowanych na miejsce pociągami zwierząt to była najbardziej charakterystycza aura dźwiękowa całej okolicy. Gdy podjeżdżam, okazuje się, że to zwykła piła lańcuchowa. Na terenie gospodarstwa stosy pociętych kilkudziesięcioletnich drzew.
Górący, poludniowo-wschodni wiatr. Żar z nieba. Skręcam do Różanki. Granica państwa. Stoję nad Bugiem, który w tym miejscu ma może 10 metrów szerokości. Pomiędzy państwami, plynie ta sama woda. Drzewa powalone przez bobry niemal sięgają drugiego brzegu. W takiej chwili, ta linia na mapie wydaje się czymś nieskończenie absurdalnym. Pięć kroków w wodzie i staję się przestępcą. Przede mną, ściana wykręconych i poplątanych drzew.
Wjeżdżam do Włodawy. Green Velo tradycyjnie omija centrum. Żegnam się bez żalu. W kawiarni centralnej kawa, sernik i mapa. Znajduję obiecującą drogę, która bez żadnego ostrzeżenia zmiemia się w piaszczysty trakt. W torbie mam dwa banany, resztkę makoronu i zapas wody. Najwyżej przenocuję w lesie. Nie wracam tą samą drogą.
Droga przez las okazuje się znośna, choć czasochłonna. Las wynagradza ten trud. Zapach sosen i rozgrzanego piasku. Trakt kończy się tak jak zaczął. Nagle asfalt, a po 500 metrach pierwsze zabudowania i grupy turystów objuczonych zakupami. Łapię uśmiech opalonej wczasowiczki na rowerze. To najpewniej zasługa skarpetek w belgijską flagę. Wjeżdżam do królestwa olejku do opalania, którego zapach unosi się w powietrzu. Po godzinnej walce z piaskiem, czuję jakbym teleportował się do innego świata. Wszystkie atrybuty centrum wczasowego, stoły do cymbergaja, smarzalnie, kebab, pizza z pieca, rowery na czterech kołach, głośna muzyka i pola namiotowe co 20 m. Jestem jak zasypiający w trasie Maniek, ciężarowka Zygzaka McQueena, patrzący na nocne parkingi dla trucków. Wbrew nieuchronnie zachodzącemu słońcu, odrzucam pomysł nocowania nad Jeziorem Spólne i decyduję się na 40 kilometrowy skok do Chełma.
Wjeżdżam na ruchliwą 812. Co chwila wyprzedza mnie ciężarówka. Srebrny Audi nawet nie próbuje mnie wyprzedzać. Jedzie swoim torem nieomal ocierając się lusterkiem o łokieć. Nagle, tablica Osowa. Las, niebiezpieczna droga, zupełnie jak ta gdańska. Zatrzymuję się by zrobić zdjęcie i wysłać „żarcik” do przyjaciół. „Ta wyprawa to ściema, kręcę się na Reja i śpię w Borodzieju”. Korzystając z okazji, weryfikuję mapę w telefonie. Za 100 metrów zjazd na meandrujące drogi przez wioski, jednak wprost do Chełma. Genius Loci Gdańska na odległość. Co prawda dalej, ale nie wytrzymam ani kilometra więcej na 812.
Po drodze dzwonię do schroniska. Jest miejsce. Umawiam się za godzinę. Do celu 20 km. Szybko pożałuję tej mimochodem rzuconej godzinki. Nogi z waty. Wciąż gorąco. Znajduję optymalne przełożenie, zamykam się w sobie i myślę tylko o kręceniu pedałami. Do celu docieram 20 minut przed czasem. Gdy wjeżdżam na wiadukt kolejowy w Chełmie, czerwona kula dotyka horyzontu.
Fenomemalne schronisko, fenomenalny dyrektor. Pierwszy od dwóch dni gorący prysznic. Pierwsze od dwóch dni lustro. Na twarzy dwa odcienie brązu więcej.