Mielnik – Kodeń

Probując zasnąć na mielnickiej Topolnicy, nie dawaly mi spokoju nieustanne pluski i harmider wodny dobywające się z Bugu poniżej. Śpiąc na dziko w namiocie, jedyna rzecz której sie boisz to ludzie. Nie słyszę krzyków, pisków i wybuchów śmiechu, więc najpewniej to tylko w rzeki „głębi śmiertelna wre walka”. Przychodzi mi jednak pomysł na nightswimming, które zasługuje na noc spokojną jak ta. I wtedy przed oczyma staje mi Dziadek Ludwik, który nie raz opowiadał jak San i jego wiry bezlitośnie weryfikowały pomysły najpewniejszych swych umiejętności śmiałków. Zamiast nightswimming, zapalam lampkę i kończę historię nieudanego sylwestra Karla Ove w Søm.

Budzę sie w słońcu. Likwidacja obozowiska i szybki zjazd na przeprawę do Zabużyna. W budce porośniętej wokół tatarakiem, czekają na jakikolwiek samochód Jan i Wołodia, którzy ręcznie przeciagają prom linowy. Wołodia jest starszy, ciemne okulary (to przez spawarkę), materiałowe spodnie, chińska wiatrówka i bejsbolówka. Jan, jeansy, t-shirt i bluza robocza, krucze włosy, wąs i tygodniowy zarost, błękitne, jasne oczy z długimi jak u dziewczynki rzęsami.

– Dzień dobry, ile płacę za przeprawę?

– 150!

– Chyba hrywien?

Mój niskich lotów żart nie wywołuje oczekiwanego rozluźnienia, jednak dochodzimy do porozumienia. Przeprawa jest bezpłatna. Mimo słabego wejścia, operatorzy promu namawiają mnie na rozmowę. Gdy prawię komplement o ich miejscu na ziemi, wzruszają tylko ramiona. Jednak Wołodia po chwili mówi:

– Teraz to wsie narmalna. Jak ja prijechał z Kazachtanu, z tych żółtych stepów, to ja mysliał, że mnie tutaj rozerwie od tego powietrza – wskazując obiema dłońmi na klatkę piersiową.

Rozmowa meandruje w narzekanie na współczesny świat, wychowanie dzieci, aż w końcu usłyszę nowe motto życiowe. Ojciec Jana ma sąsiada gadułę, który opowiada niestworzone historie, przeszkadzając skutecznie w codziennych obowiązkach. Pewnego razu, gdy stało się to ostatecznie niemożliwe do zdzierżenia (sąsiad opowiadał jak podczas lotu samolotem, za potrzebą poszedł na skrzydło) zirytowany ojciec powiedział:

– Nie znajesz, nie pjerdol!

Chwilę potem jestem już w Zabużynie. Ostatnie 500 metrów szutru i do końca dnia już nie zjadę z asfaltu. Dojeżdżam do wsi Borsuki. Przy wjeździe tablica „Obszar zapowietrzony. Afrykański pomór świń”. Dwa progi zwalniające, a pomiędzy nimi mata nasączona środkiem dezynfekującym. Ze wsi wyjeżdża czarny Passat, nie zwalniając, omija progi, a lewe koła nawet nie ocierają się o matę. Patrząc na ślady na poboczu, zdziwiłbym się gdyby choć jeden kierowca zmył dziś z opon afrykański pomór świń.

Na wyjeździe z Borsuków najtrudniejszy dotąd podjazd. Nie dotykam manetek, staję na pedałach i przepycham rower przez szczyt jadąc ponad 15 km/h. Może powietrze tutaj ma więcej tlenu, a może naprawdę wygrywa się głową? Słyszę świst karbonowych stożków, mija mnie para rasowych kolarzy w kompletnym umundurowaniu Castelli. Machają do mnie.

Na rynkun w Janowie podlaskim dostrzegam szyld lodziarni. Dwie gałki, pistacjowe i słony karmel. Zaraz obok sklep metalowy, w którym uzupełniam zgubioną na wertepach śrubkę od bagażnika.

Droga wojewódzka do Terespola, asfalt gładki jak stół, snieżna biel pasów w pełnym słońcu kontrastuje z bazaltową czernią nawierzchni. Mija mnie jeden samochód osobowy na kilka minut, żadnych ciężarowęk. Pośrod pól natykam się na stojące przy drodze Wenus i dziewczynę z perłą, autostopowiczki z Landart.

Skupiam się na drodze. Wrzucam blat/ochę, łapię dolny chwyt i pruję 30 km/h. Znika świat dookoła, jestem tylko ja, mój oddech i romazany asfalt przed oczyma. Z tego letargu wyrywa mnie dostrzeżony kątem oka pejzaż. Hamuję gwałtownie i wyciągam aparat. Dramatyczne chmury, pofałdowane pola i kosiarz w roli sztafażu. Nie zdążyłem, chmura zasłania słońce. Mrużąc oczy, spoglądam w górę by ocenić czy jest szansa na zmianę. Oślepiająca srebrna otoczka powiększa się, a po pofałdowanej przestrzeni odpływa z wielką prędkością linia cienia, zalewa mnie swiatło, pstryk!

Terespol. Średnia margerita i cola, których jeszcze wieczorem pożałuję. Z głośników w ogródku obsługa restauracji puszcza dźwięk programu Discovery Channel o tym jak człowiek ewolucyjnie nabył umiejętność rozpoznawania zepsutego jedzenia. Program przechodzi bezpośrednio w Bloodhound Gang i „You and me babe are nothing but mammals, so let’s do it like they do on Discovery Channel!”. Cóż.

Zakupy w Biedronce. Pakując sprawunki, mimowolnie podsłuchuję rozmowę telefoniczną. „Ty wiesz jak on na mnie patrzył? Wysoki, dobrze zbudowany, rentę socjalną właśnie dostał”.

Słońce tak szybko zachodzi. Nie mam pomysłu na nocleg, więc podjeżdżam do ośrodka w Kodniu. Platność tylko gotówką. Jadąc do bankomatu mijam znak Schroniska Szkolnego. Zmieniam zdanie, przynajmniej nie będę musial wracać tą samą drogą. Na drzwiach szkoły telefon kontaktowy. Dzwonię. Po kilku minutach na rowerze podjeżdża dyrektorka. Dostaję klucze do szkoły. Nocuję w niej sam. Doskonała cisza, w ktorej o zmroku wybrzmiewa capstrzyk z wieży kościoła. Gasną światła uliczne. Slyszę tylko skrzypienie mebli szkolnych i niesione echem ujadanie psów. 200 metrów za oknem Białoruś.