Bialystok – Zalew Repczyce

Ruszam z Bialegostoku. We krwi Duch Puszczy. W glowie powietrze, droga i teoria niczego.

We wsi Solniczki gubię bluzę. Dziesieć km dalej podjeżdża do mnie czerwone Seicento, przez otwartą szybę, gestem dyrektora sportowego, uśmiechnięty mężczyzna w średnim wieku podaje mi bluzę i z przepiękną miękkością w akcencie mówi „mam nadzieje, że to twoja, kurwa no!”.

Wychodzi slońce. Kilkanaście km dalej, wieś Rogożyn, droga kończy się na rzeczce. Dno wyłożone płytami. Wprawnym okiem znawcy brodów oceniam głębokość, biorę rozpęd i 2 sekundy pózniej brodzę po uda w wodzie, a prąd niebezpiecznie przechyla rower. Kolejne 70 km pokonam w klapkach.

Jest coraz cieplej. Wjeżdżam drogą gruntową w las. Zatrzymałem się aby poczuć zapach. Słyszę tylko swój oddech i ptaki. Zza chmur wyszło słońce. Zamykam oczy. Jest miękko i bezszelestnie. Dobrze mi ze sobą.

Wjeżdżam na szlak Green Velo, ale po chwili go gubię. Trafiam na idealną drogę szutrową, plaska jak stół. „Wiewiórka” płynie, puszczam korbę i słyszę dzwięk kamyków pod kołami w harmoni z cykaniem piasty i koników polnych. Wokół mnie ciemnozielona kukurydza i granat burzowego nieba w perspektywie drogi. Nie czuję zmęczenia.

Decyduję sie na kartacze w Hajnówce, jednak znajduję tam jedynie Sobór św. Trójcy. Nie myślałem, że modernizm może być tak religijnie dostojny. Kończy się na bułce z mozarellą i pomidorami w Biedronce. Polecam.

Wkrótce droga zweryfikuje moją ponadprzeciętną wydolność. Szeroka, pagórkowata, prosta po horyzont szosa. Idealnie pod coraz silniejszy wiatr. Wrzucam słuchawki, Father John Misty pozwala na chwilę zapomnieć o nieznośnym oporze powietrza, jednak duch drogi przebija się przez fortepian i krzyczy wprost do ucha, szybciej, szybciej. Na liczniku marne 17 km/h. Decyzja. Skręcam w pierwszą obiecującą drogę, którą przez zupełny przypadek trafiam nad Zalew Repczyce.

Ciche pole namiotowe dzielę jedynie z podróżnikiem z Żywca. Bez przedstawiania się, witamy się jak starzy znajomi. Zbyszek kupił rower i sprzęt za odprawę. Ruszył z Żywca. Rozkładam namiot, który od dwóch lat nie widział swiatła. Uff, mój dach nad głową wciąż integralny w swej materii. Kawa z moki Biagletti na dwa espresso, chleb z camembertem i banan. Cierpkość kawy rozlewa się po języku – ta intensywność zupełnie nie przeszkadza, przeciwnie, oczekuję jej. Świst zamka w drzwiach mojej twierdzy, a pod dachem klębią się przepełnione światłem myśli. Nie potrzebuję lampki. Dobranoc.