Susiec – Jarosław
Schodzę do „Morskiego Oka” zrobić zdjęcie do wpisu. Droga wyłożona stalowymi, perforowanymi podkładami używanymi przez wojska inżynieryjne. Niektóre przerdzewiałe, niektóre wciąż błyszczą wyszlifowanym metalem. Nad stawem spokój. Taflę mącą pojedyncze krople deszczu. Podnoszę głowę, zza chmury wychodzi słońce.
Rzeka Tanew. Dawna granica zaborów rosyjskiego i austriackiego. Po obu stronach mostu ustawione budki strażnicze. Ten rosyjski wita mnie prostym jak strzała podjazdem o równym nachyleniu 10% na całej długości. Od samego podnóża widać szczyt. Serce wali jak szalone. Sakwy bezlitośnie ciągną w dół. W połowie podjazdu odcina mi tlen. Muszę się zatrzymać. To przedsmak tego co czeka mnie na Roztoczu i na Pogórzu Przemyskim.
Dziś rezygnuję ze szlaków. Improwizuję, błądzę, jestem zaskoczony gęstą siatką lokalnych szos z bardzo dobrym asfaltem. Wjeżdżam do lasu pociętego szachownicą dróg przeciwpożarowych. Wszędzie unosi się zapach świeżo ściętych drzew. Drogi obłożone gotowymi do transportu pniami.
Zakupy w niewielkiej wiosce Niemstów. Siedzę przed sklepem i piję kefir. Pod sklep podjeżdża trzech nastolatków. Holenderska damka, MTB z Decathlona i marketowy rower na amortyzowanej sprężynami ramie w kształcie litery Y. Dobrze ubrani. Zwężane jeansy, markowe bluzy, na nogach New Balance’y i Nike. Wystylizowane fryzury. Witają mnie krótko wypowiedzianym dźńdbry. Chwilę przyglądają się mojemu objuczonemu rowerowi i jak na znak ruszają. Podrywają przednie koła i na wheelie jadą w kierunku kościoła.
Przed Żukowem, przejeżdżam obok zabitej przez samochód wiewiórki. Najczęściej, zabite na drogach zwierzęta rozpoznaję tylko i wyłącznie dzięki skrawkom ciała pozwalającym na identyfikację gatunku. Kępka prążkowanego futra kota. Zatopione w krwawej brei kolce jeża. Masywne pazury kreta. Lekko trzepoczące pióra gołębia. Wiewiórka leży jakby ułożyła się do snu. Jedynie z pyszczka płynie strumień krwi wypełniając przestrzenie między kamykami zatopionymi w asfalcie. Śmiertelne statystyki tej podróży są niepokojąco zawyżone w stosunku do poprzednich. Trzy koty. Cztery jeże. Dwa gołębie. Jeden wróbel. Jedna jaszczurka. Jeden zaskroniec. Dwie wiewiórki.
Poza martwymi zwierzętami, nie sposób uniknąć konduktów pogrzebowych. Dojeżdżając do wsi, już z daleko słychać dzwony i niesione echem „Dobry Jezu, a nasz Panie…”. Przejeżdżając obok cmentarza przyciągam uwagę mniej zaangażowanych żałobników. Przed bramą cmentarza stoi mężczyzna w czarnych spodniach i białej koszuli. Przez rękę przełożona czarna marynarka, w dłoni telefon. Dotyka ekranu trzymając między palcami dymiącego papierosa. Gdy przejeżdżam obok, podnosi głowę. Patrzy bez wyrazu. Odprowadza mnie wzrokiem do zakrętu.
Coraz bliżej Jarosław. Wola Mołodycka. Kolejny sklep. Opieram rower przy wejściu, chowam się w cieniu i piję ciepłą pepsi. Pod sklepem zjawia się trzech dwudziestolatków. Mętne spojrzenia. W dłoniach żubry. Nie pierwsze dzisiaj. Dostrzegają mnie. Odbieram wyzywające spojrzenia. Stoją obok mojego roweru, coś pokazują, komentują, wybuchają śmiechem, by po raz kolejny odwrócić się i bez najmniejszych oznak zażenowania patrzeć mi prosto w oczy. Chowam telefon głęboko w kieszeni. Chłopcy ustawili się strategicznie. Aby wsiąść na rower muszę ich minąć, przeciskając się między schodami a wykuszem. Przypominają mi się czasy liceum i najeżone podobnymi pułapkami nocne powroty z Moreny. Próbuję się rozluźnić. Najmniejszy objaw strachu, unikanie wzroku, nerwowe ruchy, to jak zaproszenie do tańca. Uśmiecham się i możliwie pewnym krokiem podchodzę do roweru.
– Dzień dobry! Gorąco dzisiaj, co?
– Gorąco! Nie ma to jak zimne piwko.
Dwóch z chłopaków wchodzi do sklepu, zostaję sam na sam z najniższym, który odpowiedział na powitanie. Ostrzyżony na krótko. Ogorzała twarz i alkoholowe miękkie spojrzenie, które w każdej chwili potrafi zamienić się w ściętą agresję.
– Na tym rowerze, to pan i 70 pociągnie
– Tylko z górki.
– E tam z górki. 70 to minimum. Daję 80, he he.
– OK pędzę dalej, na razie.
– 90! Buahaha!
Ostatnia prosta do Jarosławia. Dopada mnie znużenie. Mózg zmęczony całodziennym kręceniem pedałami zaczyna odmawiać współpracy. Wyciągam słuchawki. Na karcie telefonu wciąż mam zapisany zestaw płyt przygotowanych na bałtycką podróż 3 lata temu. Przypominam sobie prosty, płaski, pozbawiony drzew, kilkudziesięciokilometrowy odcinek szutrowej drogi z Kowna. Uratowali mnie wtedy the Editors. Włączam płytę „The Weight of Your Love”. Piosenka „Sugar”. Przesterowany bas. Perkusja. Gdy wchodzi staccato na gitarze elektrycznej, natychmiast włącza się pamięć mięśniowa. Dwukrotnie przyspieszam. Podkręcam głośność na maksimum.
There’s sugar on your soul,
You’re like no one I know,
You’re the life of another world.
Zaczynam drzeć się na całe gardło, pędzę 35 km/h stojąc na pedałach. Działa!
Dojeżdżam do rogatek miasta. Robię zdjęcie tablicy „Jarosław” z opartym o nią rowerem. Pańskie oko konia tuczy.