Majorka

Majorka w lajkrze jest zupełnie inna niż bez. Gdy masz 4 dni, nie ściągasz butów SPD, masz hotel na plaży, Palma jest tylko miastem, które trzeba opuścić w drodze do Valdemossy, na Formentor, albo drogę węża. Gdy wracasz tam po dwóch latach, w butach, w których nie przewracasz się na bruku, odkrywasz wspaniałe, tętniące życiem, duże hiszpańskie miasto. Bardzo fajne miasto.

Wenecja

Po raz drugi Biennale w Wenecji. Choć wcześniej i cieplej, aqua alta nas musnęła. Miasto wciąż jedyne, najjaśniejsze i niepowtarzalne. Zdaję sobie sprawę, że z aparatem na szyi i szwankującym google maps w ręku jestem tylko kolejnym turystycznym najeźdźcą. Lekko ratuje mnie fakt, że przynajmniej podążam za nowym hasłem przewodnim Wenecji „Enjoy and respect”. Jesteśmy uczuleni na mrówcze ścieżki Rialto – San Marco, więc wędrujemy po płetwach, ogonie, pysku i wyspach satelitach weneckiej ryby.

Tegoroczne Biennale odbywa się pod hasłem „Wszędzie obcy”, „Strangers everywhere”, „Stranieri Ovunque”. Włoski tytuł wystawy jest najbardziej dwuznaczny. Stranieri to obcy, ale także obcokrajowcy.

Tytuł Biennale pochodzi wprost z pracy włoskiego kolektywu Claire Fontaine. Na portrzeby Biennale, neon z 2004 roku został zreprodukowany we wszystkich językach wystawy, także tych nieistniejących.

Zmroził mnie ten tytuł. Kuratorem wystawy był po raz pierwszy człowiek żyjący i pracujący w Ameryce Południowej. Adriano Pedrosa, brazylijski kurator, dyrektor Muzeum sztuki w São Paulo.

Oglądając wystawę główną, mój nieuzbrojony i przytłumiony ogromem aparat poznawczy, zidentyfikował „obcych” jako globalne południe. Kolejne wrażenie to globalne południe jako sztuka ludów pierwotnych i artystów spoza akademii. Tak, współczesna, ale sięgająca korzeniami do czasów przedkolonialnych. Jeszcze jedna perspektywa „obcych”. Do pewnego stopnia to jest oczywiście ciekawe i wartościowe, ale dla przeciętnego odbiorcy kultury po trzecim kilometrze w arsenale i kolejnej tkaninie/obrazie w płaskiej, naiwnej perspektywie staje się po prostu przezroczyste. To był Arsenal, sztuka jak najbardziej współczesna.

W ogrodach dostaliśmy cały przekrój sztuki XX i XXI w. Od zupełnie nieprzekonującego południowego modernizmu po bardzo dobrą wystawę portretu, a tam autoportret Fridy Kahlo, debiutującej na Biennale. Obraz pochodzący z prywatnej kolekcji miał swoją osobistą panią ochroniarkę, która czuła się w obowiązku poinformować o tym każdego ze zwiedzających. Portret został sprzedany na aukcji w nowojorskim Sotheby’s za 34,9 mln dolarów w 2021.

Nie będę pisał o pawilonach narodowych poza jednym. Wybrzeże Kości Słoniowej wyrwało się z narzuconych ram południa budując pawilon „The Blue Note”. Zostałeś wyrwany siłą ze swojego kraju i społeczności. Odebrano Ci tożsamość. Zmuszono do nieludzkiego wysiłku i odebrano ludzką godność. Ale kultury nie da się odebrać. Kultury, która dostarczyła północy największą rewolucję muzyczną w historii. Blues i jazz, a za tym cała muzyka rozrywkowa XX i XXI wieku. Otwierająca oczy, bardzo skromna wystawa.

Fotograficznie Wenecja jest dla mnie najtrudniejszym miejscem na świecie. Nawet chodząc z aparatem na brzuchu, zrobisz pocztówki. Chociaż Ariadna zwróciła mi uwagę, że nie ma już przecież pocztówek. Teraz są instagramowe spoty. Jeden z takich w galerii poniżej.

Paweł Kosicki mówi o Wenecji. Ciężko się nie zgodzić.

Sam za wiele zdjęć nie robię. Świat ma ich już pod dostatkiem.

W Le Stanze della Fotografia poza Helmutem Newtonem, jest także retrospektywa Juliana Lennona. Moc nazwiska ma szerokie rażenie. Nie wiem jakim cudem żadna z dziesiątek osób zaangażowanych w produkcje tej wystawy i wydanie albumu w Te Neues nie powiedziała na głos WTF?

Dwa zdjęcia poniżej pochodzą z Sottoportego della Madonna, w pobliżu dawnego kościoła Sant’Aponal. Dziś to archiwum miejskie. Według weneckiej legendy, papież Aleksander III znalazł tamże nocną kryjówkę przed wojskami cesarza Fryderyka I Barbarossy. Historia jest wyryta na belce stropowej przy wejściu do zaułku. Tekst obiecuje wieczysty odpust zupełny każdemu, kto odmówi na tym miejscu Ojcze Nasz i Zdrowaś Mario. Warte świeczki?

Susiec – Jarosław


Schodzę do „Morskiego Oka” zrobić zdjęcie do wpisu. Droga wyłożona stalowymi, perforowanymi podkładami używanymi przez wojska inżynieryjne. Niektóre przerdzewiałe, niektóre wciąż błyszczą wyszlifowanym metalem. Nad stawem spokój. Taflę mącą pojedyncze krople deszczu. Podnoszę głowę, zza chmury wychodzi słońce.

Rzeka Tanew. Dawna granica zaborów rosyjskiego i austriackiego. Po obu stronach mostu ustawione budki strażnicze. Ten rosyjski wita mnie prostym jak strzała podjazdem o równym nachyleniu 10% na całej długości. Od samego podnóża widać szczyt. Serce wali jak szalone. Sakwy bezlitośnie ciągną w dół. W połowie podjazdu odcina mi tlen. Muszę się zatrzymać. To przedsmak tego co czeka mnie na Roztoczu i na Pogórzu Przemyskim.

Dziś rezygnuję ze szlaków. Improwizuję, błądzę, jestem zaskoczony gęstą siatką lokalnych szos z bardzo dobrym asfaltem. Wjeżdżam do lasu pociętego szachownicą dróg przeciwpożarowych. Wszędzie unosi się zapach świeżo ściętych drzew. Drogi obłożone gotowymi do transportu pniami.

Zakupy w niewielkiej wiosce Niemstów. Siedzę przed sklepem i piję kefir. Pod sklep podjeżdża trzech nastolatków. Holenderska damka, MTB z Decathlona i marketowy rower na amortyzowanej sprężynami ramie w kształcie litery Y. Dobrze ubrani. Zwężane jeansy, markowe bluzy, na nogach New Balance’y i Nike. Wystylizowane fryzury. Witają mnie krótko wypowiedzianym dźńdbry. Chwilę przyglądają się mojemu objuczonemu rowerowi i jak na znak ruszają. Podrywają przednie koła i na wheelie jadą w kierunku kościoła.

Przed Żukowem, przejeżdżam obok zabitej przez samochód wiewiórki. Najczęściej, zabite na drogach zwierzęta rozpoznaję tylko i wyłącznie dzięki skrawkom ciała pozwalającym na identyfikację gatunku. Kępka prążkowanego futra kota. Zatopione w krwawej brei kolce jeża. Masywne pazury kreta. Lekko trzepoczące pióra gołębia. Wiewiórka leży jakby ułożyła się do snu. Jedynie z pyszczka płynie strumień krwi wypełniając przestrzenie między kamykami zatopionymi w asfalcie. Śmiertelne statystyki tej podróży są niepokojąco zawyżone w stosunku do poprzednich. Trzy koty. Cztery jeże. Dwa gołębie. Jeden wróbel. Jedna jaszczurka. Jeden zaskroniec. Dwie wiewiórki.

Poza martwymi zwierzętami, nie sposób uniknąć konduktów pogrzebowych. Dojeżdżając do wsi, już z daleko słychać dzwony i niesione echem „Dobry Jezu, a nasz Panie…”. Przejeżdżając obok cmentarza przyciągam uwagę mniej zaangażowanych żałobników. Przed bramą cmentarza stoi mężczyzna w czarnych spodniach i białej koszuli. Przez rękę przełożona czarna marynarka, w dłoni telefon. Dotyka ekranu trzymając między palcami dymiącego papierosa. Gdy przejeżdżam obok, podnosi głowę. Patrzy bez wyrazu. Odprowadza mnie wzrokiem do zakrętu.

Coraz bliżej Jarosław. Wola Mołodycka. Kolejny sklep. Opieram rower przy wejściu, chowam się w cieniu i piję ciepłą pepsi. Pod sklepem zjawia się trzech dwudziestolatków. Mętne spojrzenia. W dłoniach żubry. Nie pierwsze dzisiaj. Dostrzegają mnie. Odbieram wyzywające spojrzenia. Stoją obok mojego roweru, coś pokazują, komentują, wybuchają śmiechem, by po raz kolejny odwrócić się i bez najmniejszych oznak zażenowania patrzeć mi prosto w oczy. Chowam telefon głęboko w kieszeni. Chłopcy ustawili się strategicznie. Aby wsiąść na rower muszę ich minąć, przeciskając się między schodami a wykuszem. Przypominają mi się czasy liceum i najeżone podobnymi pułapkami nocne powroty z Moreny. Próbuję się rozluźnić. Najmniejszy objaw strachu, unikanie wzroku, nerwowe ruchy, to jak zaproszenie do tańca. Uśmiecham się i możliwie pewnym krokiem podchodzę do roweru.

– Dzień dobry! Gorąco dzisiaj, co?

– Gorąco! Nie ma to jak zimne piwko.

Dwóch z chłopaków wchodzi do sklepu, zostaję sam na sam z najniższym, który odpowiedział na powitanie. Ostrzyżony na krótko. Ogorzała twarz i alkoholowe miękkie spojrzenie, które w każdej chwili potrafi zamienić się w ściętą agresję.

– Na tym rowerze, to pan i 70 pociągnie

– Tylko z górki.

– E tam z górki. 70 to minimum. Daję 80, he he.

– OK pędzę dalej, na razie.

– 90! Buahaha!

Ostatnia prosta do Jarosławia. Dopada mnie znużenie. Mózg zmęczony całodziennym kręceniem pedałami zaczyna odmawiać współpracy. Wyciągam słuchawki. Na karcie telefonu wciąż mam zapisany zestaw płyt przygotowanych na bałtycką podróż 3 lata temu. Przypominam sobie prosty, płaski, pozbawiony drzew, kilkudziesięciokilometrowy odcinek szutrowej drogi z Kowna. Uratowali mnie wtedy the Editors. Włączam płytę „The Weight of Your Love”. Piosenka „Sugar”. Przesterowany bas. Perkusja. Gdy wchodzi staccato na gitarze elektrycznej, natychmiast włącza się pamięć mięśniowa. Dwukrotnie przyspieszam. Podkręcam głośność na maksimum.

There’s sugar on your soul,
You’re like no one I know,
You’re the life of another world.

Zaczynam drzeć się na całe gardło, pędzę 35 km/h stojąc na pedałach. Działa!

Dojeżdżam do rogatek miasta. Robię zdjęcie tablicy „Jarosław” z opartym o nią rowerem. Pańskie oko konia tuczy.